Czuję się coraz bardziej osamotniona w swojej walce o te dzieciaki. Walce, bo przecież to codzienne zmagania, by nauczyć ich czytać, pisać, liczyć i jeszcze trochę kultury. Pojawiają się problemy, z którymi czasem nie wiem co robić:
- dziecko nie przyjdzie do szkoły, bo jedzie do aquaparku - problem - usprawiedliwiać taką nieobecność?
- dziecko nie pracuje na lekcji, rozmowy z matką i pedagogiem nie przynoszą efektów
- niektórzy rodzice nie dbają o spakowanie dzieciom śniadania, książek, wyposażenia piórnika, odrabianie zadań domowych (zdziwilibyście się JAKIE to dzieci...)
- rodzice nie przynoszą usprawiedliwień nieobecności
- itd...
Starsze koleżanki radzą: nie rób sobie problemów. Zamieć wszystko pod dywan, udawaj, że to się nic nie dzieje. Bo jak zrobisz z tego szum, albo sprawy za bardzo się rozejdą, to popsuje ci opinię. Już nie będziesz taką dobrą nauczycielką, tylko tą, która nie radzi sobie z problemami w klasie. I wtedy przestaną mi dawać takie dobre klasy "b", a dostanę same gagatki. Źle mi z tym. Takie rady każą mi oszukiwać. Usprawiedliwiać zawsze i wszystko, "bo przecież dzieci w pierwszej klasie nie wagarują" - i po co ma dyrekcja ścigać za ilość godzin nieusprawiedliwionych? Nie wpisuj dzieciom spóźnień, bo leci przez to opinia o klasie, nie rozdmuchuj problemów, UDAWAJ ŻE ICH NIE MA. Ot, złote rady doświadczonych koleżanek - jak przetrwać w szkole i mieć dobrą opinię w środowisku lokalnym. Bo te panie, które wszystko zamiatają pod dywan uchodzą za najlepsze nauczycielki, bo we wszystkim pobłażają, dzieci głaskają, na rodziców chuchają i dmuchają, żeby przypadkiem skarg nie było do dyrekcji. Ot, w takim środowisku przyszło mi pracować. Czy więc sprawdza się powiedzenie: wszedłeś między wrony, musisz krakać jak i one?
Nie, nie muszę. To mój wybór. Będzie ciężko. Ale ja zawsze byłam inna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz