25 września 2015

Pieprz i sól - czyli szkolny czarny rynek

Od kiedy weszła w życie ustawa o usunięciu ze szkół śmieciowego jedzenia, zarówno uczniowie jak i rodzice kombinują jak mogą, by przemycać niezdrowe produkty. Ministerstwo chyba zapomniało, że reformy zaczyna się od własnego domu. Jeśli rodzice pozwalają dzieciom na spożywanie nadmiaru cukru i soli, to my - nauczyciele - możemy jedynie walczyć z wiatrakami.

Jak to wygląda w praktyce? W szkolnym sklepiku sama zdrowa żywność. Pani Maja wie, że wisi nad nią widmo bankructwa, ale jednak próbuje, może się uda, może zdrowe się sprzeda.

Uczniowie na przerwach i tak wychodzą do pobliskich sklepików i kupują to na co mają ochotę - bo przecież nikt im nie zabroni. Szkoły na klucz zamknąć nie wolno. Więc oficjalnie - dbamy o zdrowie - kosztem narażania uczniów na niebezpieczeństwo - bo wyjście poza teren szkoły w czasie przerwy może się skończyć źle (wypadek, porwanie itp.). Problemu nadal nikt nie widzi.

Na stołówce jedzenie jest kompletnie niedoprawione i tym samym niesmaczne. Bo wolno używać tylko minimalne ilości soli i innych przypraw - dla zdrowia. Efekt - 6 letnie dzieci na stołówce wyciągają z plecaków pieprz i sól i doprawiają jedzenie samodzielnie. Możecie się jedynie domyślać, że taki maluch nie wie, ile należy tego sypnąć, żeby było smaczne, ale i bez przesady. Czy będzie bardziej zdrowo? Obawiam się, że nie. 

Starsi uczniowie podchodzą do nauczycieli jedzących obiad i sami oferują im zestaw przypraw. Czy mamy im tego zabronić? Zabrać nie mogę. Przecież rodzice im na to pozwolili. Ot, taki czarny ryneczek rozkwita.

Zaczynam się bać kolejnych szalonych pomysłów ministerstwa. Póki co mam wrażenie, że z roku na rok jest coraz gorzej...

24 września 2015

Kto odpowiada za dziecko?

Przeczytałam dziś ten oto artykuł: Szkoła nie uniknie odpowiedzialności za dziecko i po raz kolejny ze strony Pani Minister czuję się obrzucona błotem. Po raz kolejny apele do rodziców: żądajcie od szkół, należy Wam się! A co, niech nauczyciele pracują w szkole, po szkole, mają oczy dookoła głowy, pozbawią się kompletnie życia rodzinnego i najlepiej niech od rana do nocy niańczą cudze dzieci - bo o nauce w szkole już chyba nie można mówić...Smutne.

A ja właśnie w tym roku szkolnym po raz pierwszy na zebraniu dałam rodzicom do podpisania oświadczenie następującej treści:
"Oświadczam, że ponoszę pełną odpowiedzialność za dziecko, które bez wiedzy i zgody nauczyciela opuszcza teren szkoły" - podpis rodzica.

Wyjaśniłam w bardzo prosty sposób: ja jestem jedna, dzieci w klasie ponad 20. Jestem z nimi przez cały czas, nie pozostawiam maluchów nawet chwilę bez opieki (przypomnę - 6 latki), ale...kiedy dziecko pyta mnie czy może iść do toalety - ufam mu, że do tej toalety pójdzie, a nie w przeciwnym kierunku gdzie jest wyjście ze szkoły. Takie sytuacje niestety się zdarzały. Dzieci kłamały, że idą do wc, do biblioteki, a później znajdywały się poza terenem szkoły - bo pobiegły gdzieś do sklepiku, do cioci, babci, na plac zabaw...to nie były częste przypadki, raczej sporadyczne. Ale były. I pytanie - kto wtedy za dziecko odpowiada? Zapytacie, kto dopuścił, żeby maluch ze szkoły uciekł? No rzecz jasna - winny nauczyciel, bo nie dopilnował. Więc ja się pytam - jak dopilnować? W moim odczuciu dziecko, które ma przez rodziców wpojone normy i wie, że nie wolno kłamać, a nauczyciela trzeba słuchać - samo nie ucieknie ze szkoły.
Wiadomo, nauczyciel po jakimś czasie jak dziecka nadal nie ma, zwróci na to uwagę, zacznie szukać (choć to też trudne, bo przecież mu nie wolno zostawić pozostałych uczniów bez opieki i szukać jednej zbłąkanej owieczki, niczym w przypowieści biblijnej). Dlatego dla ochrony własnej uświadomiłam rodziców, żeby z dziećmi rozmawiali, ale i sami mieli odpowiedzialność za swoje dziecko. 
Bo w szkolnych realiach wszystkiego tak prosto jak pani minister myśli - załatwić się nie da. Może ktoś to wreszcie zrozumie, może rodzice sobie przypomną, że to oni odpowiadają za wychowanie swoich dzieci, że nauczyciele tylko mają ich wspierać, a nie wyręczać.
Szkoda, że obecna minister tak bardzo zniszczyła wizerunek szkoły i nauczycieli. To co po niej zapamiętam - to skłócanie rodziców i grona pedagogicznego - z tego otrzymałaby ocenę celującą...

14 września 2015

O 6-latkach z innej perspektywy

W tytułowym temacie napisano już sporo, więc pewnie nic nowego już nie dodam. Ale sporo o szkolnej rzeczywistości tych maluchów będę pisać, bo właśnie takie szkraby mam przyjemność teraz uczyć. Niektórzy niestety kompletnie nie rozumieją specyfiki tej pracy. Za to są pierwsi do krytyki i wielkiego zdziwienia: Jak to jesteś zmęczona?! Po trzech/czterech godzinach pracy?!
Ano tak moi drodzy! Bo któż z Was nie jest zmęczony po kilku godzinach CIĄGŁEJ zabawy ze swoim dzieckiem? To teraz proszę do tego dodać dwadzieścioro innych dzieci i tak non stop poświęcać im uwagę. Wysłuchiwać małych - wielkich problemów i pomagać je rozwiązać, sznurować buty, otworzyć butelkę/śniadaniówkę, pomóc spakować plecak, zapiąć spodnie po wizycie w toalecie, poszukać zguby, pocieszyć kiedy tęsknią za rodzicami, rozwiązywać konflikty (bo on mnie uderzył, zabrał, popchnął, opluł, uszczypnął...) itd.itd.itd...
To są naprawdę maluchy!!! Płaczą przy rozstaniu rano z rodzicami. Kilka minut później w czasie lekcji jest już ok i pracują normalnie, ale moment rozstania jest trudny. Ja jestem sama. Ich 22. I trzeba JAKOŚ sobie radzić, prowadzić lekcje. Pytacie czy się da? Tak, da się. Tylko wszystko ma swoje koszty. Póki co więcej się z nimi bawię niż uczę. 
Dzieci nawet na minutę nie są pozostawiane bez opieki. A to z perspektywy nauczyciela oznacza tylko tyle, że mając 4 godziny lekcji nie mam ani chwili przerwy nawet na toaletę. Bo kto popilnuje dzieci w tym czasie? Wierzcie mi, że śniadanie które robię sobie do pracy zjadam dopiero w domu. Bo nie ma kiedy.
Tyle mojego, że powiedziałam dyrekcji o swoich odczuciach i problemach z którymi każdego poranka się zmagam. Poprosiłam o wsparcie. Bo podobno pani minister obiecała asystentów do klas 6-latków. Hehe, bardzo śmieszne...tylko pieniędzy na to nie dała. Poprosiłam o stażystkę. Udało się. Od przyszłego tygodnia będzie wsparcie. Uff, może chociaż toaleta będzie na spokojnie ;-)
Warunki w klasie? I tak nie są złe, mogło być gorzej. Co prawda dywan jest. Ale w klasie mało miejsca, więc ledwo się ściskamy na tym dywaniku. Tablica interaktywna też jest. Tyle, że ministra nie pozwoliła na pomoce z wydawnictw, a do elementarza ciekawych zadań interaktywnych już nie ma. Trzeba kombinować.
Kącik zabaw też jest. Dobrze, że są sponsorzy i rodzice, którzy wzbogacają te kąciki o przydatne zabawki czy klocki. 
A, zapomniałam jeszcze o ławkach! Szkoła niestety nie dysponuje ławkami tak niskimi, żeby pasowały do wzrostu dzieci. Niektórym (nawet w pierwszej ławce) nóżki swobodnie zwisają, bo dzieci nie sięgają do podłogi. I co z tego, że są zalecenia sanepidu, że co pół roku każą nam dzieci mierzyć i usadzać zgodnie ze wzrostem? Nie mam takich niskich ławek.
Tyle na dziś. Pani dyrektor spaceruje po szkole i widzi co się dzieje. To co widzi w salach maluchów nazywa bardzo prosto: MAŁPI GAJ. I to jest bardzo trafne określenie...