17 listopada 2015

Czy starczy mi sił...?

To pytanie ostatnio dość często rodzi się w mojej głowie. Jak długo jeszcze warunki szkolne się nie zmienią? Jak długo jeszcze znosić nam będzie dane nagonkę medialną, rodziców, dyrekcji...? 
Ręce opadają jak słyszę co się wokół w szkołach dzieje. Nauczyciel już nie jest nauczycielem, a figurką na której rodzice mogą się wyżywać za wszystkie nieszczęścia i niepowodzenia jakie spotykają ich cudowne, grzeczne, wychowane i w ogóle NAJ dzieciaczki. 
Dziecko czegoś nie umie? Pani winna. Bo nie nauczyła. Szkoda, że rodzic nie bierze pod uwagę, że ma obowiązek dopilnować by dziecko było spakowane, odrobiło zadania, przygotowało się do zajęć. Szkoda, że rodzice nie nauczyli dzieci szacunku do innych. Na lekcji dziecko rozmawia, zajmuje się wszystkim innym, tylko nie nauką (nie, wcale nie dlatego, że lekcja jest nudna), a później nauczyciel winny, bo dziecko nie zaznaczyło, bo nie wie o co chodzi, bo nie uważało. Biedny nauczyciel gardło zdziera, ale na dzieciach wrażenia to nie robi. Więc krzyczeć nie ma sensu. Trzeba spokojnie tłumaczyć. Ale pół lekcji mamy dzięki temu z głowy. I tak codziennie. W końcu wypada czegoś uczyć, realizować podstawę programową. Ale po co...? Przecież im głupsze dzieci tym lepiej. Takimi łatwiej się manipuluje. Mam wrażenie, że większość naszego społeczeństwa jest już tak zmanipulowana przez media, że zatraciło zdolność obiektywnej oceny rzeczywistości. Przykre.
Dzieci? Wszystkie święte. Pani wpisała uwagę? JAKIM PRAWEM??!!
Mamusia odrabia za dziecko zadanie domowe. Pani zauważyła, a mamusia robi awanturę nauczycielce. Takie życie...
A my...znosimy te wieczne pretensje, żale. Szkoda, że rodzice swoją nieudolność wychowawczą, albo smutki, że ich dziecko nie jest takie "lotne i rezolutne" przerzucają na nauczycieli. Bo oni nie nauczyli...
Smutno mi dziś, bo dość mam takiej edukacji w której rządzą same prawa, a obowiązki odeszły do lamusa...zadań nie zadawać, jedynek nie stawiać, nie wymagać, policzki nadstawiać, tańczyć jak nam rodzice zagrają. Uczyć?...Jakie uczyć? Szkoła to miejsce dziecięcych spotkań towarzyskich i plotkujących niepracujących mamusiek, które wiecznie mają jakieś ALE do kadry pedagogicznej. Najważniejsze w szkole to zadbać o bezpieczeństwo i miłą zabawę. Nauka już przestała być szkolnym priorytetem.
Smutne...ale niestety coraz bardziej ten obraz odzwierciedla rzeczywistość...przynajmniej w moim otoczeniu :-(

4 listopada 2015

Ślubuję...

14 października. Godzina 8:30. Dzieci ubrane na galowo, nieco zestresowane wchodzą do sali lekcyjnej na ostatnie przygotowania przed uroczystością ślubowania. Rodzice pomagają, ustawiają stoły, nakrywają, kroją ciasta. Ja przypinam każdemu dziecku kokardkę lub krawacik. Dziewczynki mają piękne niebieskie wstążki we włosach. Wybija nasza godzina. Ustawiamy się do wyjścia na salę gimnastyczną. Mam wrażenie, że stresuję się co najmniej tak samo jak dzieci. W głowie rodzą się pytania: czy wszystko pamiętają, czy dobrze ich nauczyłam, czy nie będzie żadnej gafy. 

Kiedy już siedzą na miejscach, jest czas dla fotoreporterów, rodzice z aparatami uwieczniają swoje pociechy w ten szczególny dzień. Pojawia się telewizja. Jedno z dzieci zaczyna płakać. Bo się boi. Bo nie chce być w telewizji. Mówię: w porządku, nie będziesz, patrz na mnie, będę się do ciebie uśmiechać. Tylko nie płacz. Na chwilę się uspokaja. Ale pojawia się kamerzysta z kamerą wycelowaną prosto w naszą klasę. Mała znów w płacz. Nie ważne, że dyrekcja właśnie przemawia, rodzice patrzą. To dziecko jest ważne. Wychodzę z szeregu i uspokajam. To moje zadanie. Moja uczennica. Pomagam. Pocieszam. Damy radę!

Krótki program artystyczny i czas na nasz taniec. Jako, że tematyka przedstawienia była królewska, wybrałam taniec w dworskim klimacie: "Spacknerin". Jest dobrze - jak na 6 latki rzecz jasna ;-). Ładnie się kłaniamy i wracamy na miejsca. Po prezentacji każdej klasy nadchodzi czas ślubowania. Wyznaczeni uczniowie podchodzą do sztandaru i wszyscy powtarzają tekst:

Ślubuję być dobrym Polakiem, 
dbać o dobre imię swojej klasy i szkoły, 
będę uczyć się w szkole jak kochać ojczyznę, 
jak dla niej pracować, kiedy urosnę.
Będę się starał być dobrym kolegą, 
swym zachowaniem i nauką sprawiać radość
Rodzicom i nauczycielom.

Po ślubowaniu. Spocznij. Jeszcze tylko odbiór upominków i dyplomów od dyrekcji i możemy wracać do klas na poczęstunek. Idziemy parami wzbudzając w rodzicach poczucie ogromnej dumy. Jeszcze tylko kilka wspólnych zdjęć, życzenia, rozdanie dyplomów i cukierków i...uroczystość dobiega końca. Po 40 minutach rozchodzimy się do domów. 

Zostawiam Wam kilka zdjęć z tego zwykłego, a jednak szczególnego dnia...




14 października 2015

Dzień Komisji Edukacji Narodowej czyli nagonka w mediach po raz kolejny...

Dzień Nauczyciela co roku wygląda podobnie. Medialna nagonka na tą grupę zawodową, odwieczne narzekania jak to nauczyciele mają dobrze, zarabiają kokosy, pracują za mało i są nie do ruszenia. W takim świetle zaprezentował nasz trudny zawód pan Bartosz Marczuk (o zgrozo, mam nadzieję, że go zwolnią za bzdury którymi karmi nasze łatwowierne społeczeństwo). 
Wkleję tu tylko fragment jego wypowiedzi:
Wyobraźcie sobie Państwo, że pracujecie w taki oto sposób. Wasza praca trwa ok. 5 godzin dziennie, macie zagwarantowane płatne 3 miesiące wolnego w roku, po 10 latach pracy zarabiacie 5 tys. zł miesięcznie, możecie w czasie kariery 3 lata przebywać na płatnym urlopie zdrowotnym, a na koniec odejść na wcześniejszą emeryturę. Do tego, po ok. 5 latach pracy jesteście - bez względu na to jak pracujecie - nie do zwolnienia.
Czytam i oczy przecieram ze zdumienia, skąd pan Marczuk ma takie informacje? Tak, jestem oburzona! Chciałabym, żeby każdy kto wierzy tej nagonce przyszedł chociaż na jeden dzień do szkoły i spędził te 3 lub 5 godzin z uczniami. Nie tylko posiedzieć i przyglądać się, ale spróbować zdobyć ich posłuch, szacunek, zainteresować otaczającym światem (czymś więcej niż grami komputerowymi i telefonami), ciekawie przedstawić temat dnia i spróbować ogarnąć milion dziecięcych problemów typu: on mnie popchnął, opluł, zajął mi miejsce, rozwiązał mi się but, nie mam temperówki, albo sławne pytania stawiane kilka razy na minutę: a jaką kredką? 
Wierzcie mi lub nie, ale po dniu spędzonym z 6-latkami wracam do domu i MUSZĘ położyć się spać, jestem tak psychicznie wykończona. Odpływam na parę godzin. To nie jest tak, że żyję od weekendu do weekendu, lubię swoją pracę i dzieci też, ale przy intensywności zajęć i wzmożonej uwadze odpoczynek jest potrzebny. Kto ma dziecko w wieku przedszkolnym/szkolnym wie, że tej uwagi naprawdę potrzeba sporo. To teraz pomnóżcie to razy dwadzieścia dwa i spróbujcie sprostać temu trudnemu zadaniu. Życzę powodzenia! Kto takie doświadczenie przetrwa - dopiero wg mnie ma prawo wypowiadać się o "przywilejach" nauczycieli.
Co do urlopu - w świetle prawa to 54 dni w ciągu całego roku (tzw. ferie i wakacje). To, że w niektóre dni uczniowie mają wolne, wcale nie oznacza, że nauczyciele również. Zanim uwierzycie medialnym komentarzom, polecam dokładnie zapoznanie się z tematem. 
Aaa, no i jeszcze wypłaty! Heh, 5 tys. zł to jakiś żart. Może to pensja dyrektora w centrum Warszawy. U nas nikt na oczy takiej kasy nie widział. Często poprzestajemy na 1 z przodu, w porywach to 2 tys., więc nie mówcie mi, że to godziwa pensja za trud wychowania i nauki Waszych dzieci. 
Ja nie jestem z tych co strajkują i krzyczą, że ciągle mi mało. Umiem poprzestać na tym co mam. Potrafię to docenić i cieszę się, że mogę pracować z pasją. Ale nie zgadzam się na publiczne obrażanie nauczycieli i wszechobecną nagonkę. Ludziom takim jak pan Bartosz Marczuk mówię zdecydowane NIE!

13 października 2015

Dzieje się! Czyli aktywny początek roku szkolnego :-)

Półtora miesiąca nauki za nami. Już jutro ślubowanie pierwszaków. Czas więc na krótkie podsumowanie jak minęły nam pierwsze szkolne dni. Mamy za sobą już kilka wycieczek i ciekawych spotkań. Byliśmy na zajęciach plastycznych w bibliotece miejskiej, gdzie malowaliśmy jesienne drzewo z użyciem patyczków do uszu. Zobaczcie sami:


Był też czas na zajęcia w kąciku książek dla dzieci, sądząc po sporym zainteresowaniu książkami - rosną nam mali czytelnicy!

Kilka dni później udaliśmy się do pobliskiego gospodarstwa agroturystycznego na zajęcia integracyjne z okazji Dnia Chłopca. Atrakcji było całe mnóstwo! Zabawy i konkursy na świeżym powietrzu, podziwianie i karmienie różnych ptaków (w gospodarstwie pani Asi jest ponad 100 gatunków), skakanie na trampolinie, zbieranie winogron i wyciskanie z nich soku przez prasę oraz wspólne ognisko i pieczenie kiełbasek. To był naprawdę udany dzień! Wracaliśmy do szkoły z piosenką na ustach :-)


To nie koniec atrakcji! Zwiedziliśmy również Urząd Pocztowy i dowiedzieliśmy się na czym polega praca listonoszy i innych pracowników poczty.

W październiku udaliśmy się również do Centrum Edukacji Przyrodniczej na zajęcia pt. "Czy wiesz co je jeż?" Odwiedziliśmy zagrodę i sprawdziliśmy co słychać w naszym miejscowym mini zoo. Po drodze uczyliśmy się rozpoznawać liście drzew i ich owoce. Był też czas na zajęcia plastyczne podczas których dzieci wykonały papierowego jeża, przypomnienie sobie poznanych liter, rozwiązywanie zagadek oraz zabawę na placu zabaw.

Kolejną atrakcją było spotkanie z żołnierzami Żandarmerii Wojskowej we Wrocławiu. Dzieci przypomniały sobie zasady bezpieczeństwa w ruchu drogowym, poznały pełne wyposażenie, umundurowanie oraz zasady obowiązujące żołnierzy. Na zakończenie każdy uczeń otrzymał znaczek odblaskowy.


Jak sami widzicie, pracujemy aktywnie! Im więcej doświadczeń i zajęć nietypowych poza szkołą, tym lepiej przebiega proces edukacyjny, a dzieci więcej zapamiętają. Stawiam na edukację w terenie i na razie całkiem nieźle mi to wychodzi. 6-latki mają się dobrze i w mojej opinii radzą sobie lepiej niż niejeden 7-latek. Nie znaczy to, że popieram posyłanie 6-latków do szkoły, ale robię co w mojej mocy, by ich nauka była jak najbardziej urozmaicona i dostosowana do ich poziomu. Małymi kroczkami idziemy do przodu.
Jeśli chodzi o kwestie dydaktyczne - wiecznie mam wrażenie, że brakuje mi czasu. Lekcje mijają bardzo szybko. Na razie znamy 5 literek, powoli składamy je w sylaby i wyrazy. Podsumowując ten miesiąc nauki mogę powiedzieć, że osiągamy takie nasze "malutkie" sukcesy. Wciąż pracujemy nad dyscypliną, z dnia na dzień jest coraz lepiej, choć jak wiadomo - i ja i dzieci miewamy gorsze dni. 
Tymczasem uciekam przygotować się na jutrzejsze ślubowanie. Wpadnę niebawem!

25 września 2015

Pieprz i sól - czyli szkolny czarny rynek

Od kiedy weszła w życie ustawa o usunięciu ze szkół śmieciowego jedzenia, zarówno uczniowie jak i rodzice kombinują jak mogą, by przemycać niezdrowe produkty. Ministerstwo chyba zapomniało, że reformy zaczyna się od własnego domu. Jeśli rodzice pozwalają dzieciom na spożywanie nadmiaru cukru i soli, to my - nauczyciele - możemy jedynie walczyć z wiatrakami.

Jak to wygląda w praktyce? W szkolnym sklepiku sama zdrowa żywność. Pani Maja wie, że wisi nad nią widmo bankructwa, ale jednak próbuje, może się uda, może zdrowe się sprzeda.

Uczniowie na przerwach i tak wychodzą do pobliskich sklepików i kupują to na co mają ochotę - bo przecież nikt im nie zabroni. Szkoły na klucz zamknąć nie wolno. Więc oficjalnie - dbamy o zdrowie - kosztem narażania uczniów na niebezpieczeństwo - bo wyjście poza teren szkoły w czasie przerwy może się skończyć źle (wypadek, porwanie itp.). Problemu nadal nikt nie widzi.

Na stołówce jedzenie jest kompletnie niedoprawione i tym samym niesmaczne. Bo wolno używać tylko minimalne ilości soli i innych przypraw - dla zdrowia. Efekt - 6 letnie dzieci na stołówce wyciągają z plecaków pieprz i sól i doprawiają jedzenie samodzielnie. Możecie się jedynie domyślać, że taki maluch nie wie, ile należy tego sypnąć, żeby było smaczne, ale i bez przesady. Czy będzie bardziej zdrowo? Obawiam się, że nie. 

Starsi uczniowie podchodzą do nauczycieli jedzących obiad i sami oferują im zestaw przypraw. Czy mamy im tego zabronić? Zabrać nie mogę. Przecież rodzice im na to pozwolili. Ot, taki czarny ryneczek rozkwita.

Zaczynam się bać kolejnych szalonych pomysłów ministerstwa. Póki co mam wrażenie, że z roku na rok jest coraz gorzej...

24 września 2015

Kto odpowiada za dziecko?

Przeczytałam dziś ten oto artykuł: Szkoła nie uniknie odpowiedzialności za dziecko i po raz kolejny ze strony Pani Minister czuję się obrzucona błotem. Po raz kolejny apele do rodziców: żądajcie od szkół, należy Wam się! A co, niech nauczyciele pracują w szkole, po szkole, mają oczy dookoła głowy, pozbawią się kompletnie życia rodzinnego i najlepiej niech od rana do nocy niańczą cudze dzieci - bo o nauce w szkole już chyba nie można mówić...Smutne.

A ja właśnie w tym roku szkolnym po raz pierwszy na zebraniu dałam rodzicom do podpisania oświadczenie następującej treści:
"Oświadczam, że ponoszę pełną odpowiedzialność za dziecko, które bez wiedzy i zgody nauczyciela opuszcza teren szkoły" - podpis rodzica.

Wyjaśniłam w bardzo prosty sposób: ja jestem jedna, dzieci w klasie ponad 20. Jestem z nimi przez cały czas, nie pozostawiam maluchów nawet chwilę bez opieki (przypomnę - 6 latki), ale...kiedy dziecko pyta mnie czy może iść do toalety - ufam mu, że do tej toalety pójdzie, a nie w przeciwnym kierunku gdzie jest wyjście ze szkoły. Takie sytuacje niestety się zdarzały. Dzieci kłamały, że idą do wc, do biblioteki, a później znajdywały się poza terenem szkoły - bo pobiegły gdzieś do sklepiku, do cioci, babci, na plac zabaw...to nie były częste przypadki, raczej sporadyczne. Ale były. I pytanie - kto wtedy za dziecko odpowiada? Zapytacie, kto dopuścił, żeby maluch ze szkoły uciekł? No rzecz jasna - winny nauczyciel, bo nie dopilnował. Więc ja się pytam - jak dopilnować? W moim odczuciu dziecko, które ma przez rodziców wpojone normy i wie, że nie wolno kłamać, a nauczyciela trzeba słuchać - samo nie ucieknie ze szkoły.
Wiadomo, nauczyciel po jakimś czasie jak dziecka nadal nie ma, zwróci na to uwagę, zacznie szukać (choć to też trudne, bo przecież mu nie wolno zostawić pozostałych uczniów bez opieki i szukać jednej zbłąkanej owieczki, niczym w przypowieści biblijnej). Dlatego dla ochrony własnej uświadomiłam rodziców, żeby z dziećmi rozmawiali, ale i sami mieli odpowiedzialność za swoje dziecko. 
Bo w szkolnych realiach wszystkiego tak prosto jak pani minister myśli - załatwić się nie da. Może ktoś to wreszcie zrozumie, może rodzice sobie przypomną, że to oni odpowiadają za wychowanie swoich dzieci, że nauczyciele tylko mają ich wspierać, a nie wyręczać.
Szkoda, że obecna minister tak bardzo zniszczyła wizerunek szkoły i nauczycieli. To co po niej zapamiętam - to skłócanie rodziców i grona pedagogicznego - z tego otrzymałaby ocenę celującą...

14 września 2015

O 6-latkach z innej perspektywy

W tytułowym temacie napisano już sporo, więc pewnie nic nowego już nie dodam. Ale sporo o szkolnej rzeczywistości tych maluchów będę pisać, bo właśnie takie szkraby mam przyjemność teraz uczyć. Niektórzy niestety kompletnie nie rozumieją specyfiki tej pracy. Za to są pierwsi do krytyki i wielkiego zdziwienia: Jak to jesteś zmęczona?! Po trzech/czterech godzinach pracy?!
Ano tak moi drodzy! Bo któż z Was nie jest zmęczony po kilku godzinach CIĄGŁEJ zabawy ze swoim dzieckiem? To teraz proszę do tego dodać dwadzieścioro innych dzieci i tak non stop poświęcać im uwagę. Wysłuchiwać małych - wielkich problemów i pomagać je rozwiązać, sznurować buty, otworzyć butelkę/śniadaniówkę, pomóc spakować plecak, zapiąć spodnie po wizycie w toalecie, poszukać zguby, pocieszyć kiedy tęsknią za rodzicami, rozwiązywać konflikty (bo on mnie uderzył, zabrał, popchnął, opluł, uszczypnął...) itd.itd.itd...
To są naprawdę maluchy!!! Płaczą przy rozstaniu rano z rodzicami. Kilka minut później w czasie lekcji jest już ok i pracują normalnie, ale moment rozstania jest trudny. Ja jestem sama. Ich 22. I trzeba JAKOŚ sobie radzić, prowadzić lekcje. Pytacie czy się da? Tak, da się. Tylko wszystko ma swoje koszty. Póki co więcej się z nimi bawię niż uczę. 
Dzieci nawet na minutę nie są pozostawiane bez opieki. A to z perspektywy nauczyciela oznacza tylko tyle, że mając 4 godziny lekcji nie mam ani chwili przerwy nawet na toaletę. Bo kto popilnuje dzieci w tym czasie? Wierzcie mi, że śniadanie które robię sobie do pracy zjadam dopiero w domu. Bo nie ma kiedy.
Tyle mojego, że powiedziałam dyrekcji o swoich odczuciach i problemach z którymi każdego poranka się zmagam. Poprosiłam o wsparcie. Bo podobno pani minister obiecała asystentów do klas 6-latków. Hehe, bardzo śmieszne...tylko pieniędzy na to nie dała. Poprosiłam o stażystkę. Udało się. Od przyszłego tygodnia będzie wsparcie. Uff, może chociaż toaleta będzie na spokojnie ;-)
Warunki w klasie? I tak nie są złe, mogło być gorzej. Co prawda dywan jest. Ale w klasie mało miejsca, więc ledwo się ściskamy na tym dywaniku. Tablica interaktywna też jest. Tyle, że ministra nie pozwoliła na pomoce z wydawnictw, a do elementarza ciekawych zadań interaktywnych już nie ma. Trzeba kombinować.
Kącik zabaw też jest. Dobrze, że są sponsorzy i rodzice, którzy wzbogacają te kąciki o przydatne zabawki czy klocki. 
A, zapomniałam jeszcze o ławkach! Szkoła niestety nie dysponuje ławkami tak niskimi, żeby pasowały do wzrostu dzieci. Niektórym (nawet w pierwszej ławce) nóżki swobodnie zwisają, bo dzieci nie sięgają do podłogi. I co z tego, że są zalecenia sanepidu, że co pół roku każą nam dzieci mierzyć i usadzać zgodnie ze wzrostem? Nie mam takich niskich ławek.
Tyle na dziś. Pani dyrektor spaceruje po szkole i widzi co się dzieje. To co widzi w salach maluchów nazywa bardzo prosto: MAŁPI GAJ. I to jest bardzo trafne określenie...

11 lutego 2015

Promować czy niepromować - trudna sprawa

Niedawno z ust pani dykrektor padły słowa, które wywołały sporo emocji w zespole nauczycieli. Mianowicie:

"Macie tak pracować, aby w szkole podstawowej w ogóle nie było niepromowania! To niedopuszczalne!"

Teoretycznie rozumiem, ale w praktyce zastanawiam się jak to osiągnąć, zwłaszcza mając do czynienia z uczniami, którzy mają bardzo duże zaległości, na zajęcia wyrównawcze nie przychodzą, a rodzice (a raczej samotne matki) kompletnie nie są zainteresowane poprawą sytuacji szkolnej i pracą 
z dzieckiem w domu. Pytanie więc - co robić? 

Czy przyrost wiedzy ucznia jest zależny wyłącznie od nauczyciela? W moim przekonaniu rolą nauczyciela jest wspieranie rozwoju dziecka. Obarczanie odpowiedzialnością za coś na co w dużej mierze on sam nie ma wpływu jest jakąś pomyłką. To jak walka z wiatrakami. 

Weźmy na tapetę pewnego ucznia, przykładowo Karola. Programowo powinien być w klasie czwartej, pierwszego września okazało się, że trafił do trzeciej, bo zdaniem dyrekcji w czwartej sobie nie poradzi - z czym zgadzam się w 100%. Po kilku lekcjach zrozumiałam w czym problem. Karol ma starszego brata i młodszą siostrzyczkę, wychowuje ich tylko mama. Kilka miesięcy temu wrócili zza granicy, gdzie dziecko chodziło do międzynarodowej szkoły. Właściwie to dwa lata spędzone za granicą ciężko nazwać nauką. Karol pierwszą klasę szkoły podstawowej kończył w Polsce, później zajęcia sprowadzały się do rozmów w obcym języku, lepienia z plasteliny i rysowania. Dziecko nie potrafi poprawnie pisać, nie zna zwłaszcza wielkich liter, małe często myli. Nie układa zdań, błędnie dzieli wyrazy na sylaby i głoski. Nie potrafi formułować wypowiedzi pisemnych, a w trzeciej klasie sporo jest pisania listów, opowiadań, zaproszeń, życzeń itp. Matematyka leży kompletnie, nawet w zakresie dodawania i odejmowania do 20, o mnożeniu nie wspominając. Motywacja do nauki zerowa. O stanie emocjonalnym wynikającym z ogromu negatywnych przeżyć w życiu dziecka nie będę się rozwijać. Wiele rzeczy w głowie się po prostu nie mieści, ile można przykrości doświadczyć w ciągu 10 lat życia...

Powstaje pytanie - co dalej? Owszem, cały zespół nauczycieli ciężko pracuje, by Karola wyciągnąć na prostą. W porównaniu do początku września powiedziałabym, że zrobiliśmy krok milowy do przodu. Ale to i tak za mało, by w obecnym stanie wysłać dziecko do czwartej klasy (a już jest rok w plecy, wcale nie z własnej winy!).

Pierwsze co przychodzi do głowy, to nauczanie indywidualne. Zatrzymanie chorego systemu przechodzenia z klasy do klasy, tylko stopniowe nadrabianie zaległości i praca przede wszystkim w domu. Niestety polskie prawo na to nie pozwala. Próbowaliśmy z każdej strony.

Zdaję sobie sprawę z tego, że zatrzymywanie ucznia w trzeciej klasie byłoby dla niego krzywdą, ale mam też świadomość, że w czwartej będzie baaaardzo ciężko, tym bardziej, że nikt nie będzie się już tam tak "cackał" jak my 
w edukacji wczesnoszkolnej. 

I tu pojawiają się kolejne słowa pani dyrektor:

"Świata pani nie naprawi, proszę zrobić wszystko co w pani mocy i pchnąć Karolka dalej. On ma zdać, niezależnie od wszystkiego"

I mam związane ręce. Bo z powyższego wynika, że choćby dziecko nic nie umiało i nie przejawiało żadnej inicjatywy i tak muszę go promować do wyższej klasy.

Taka polska edukacja, nie dość, że poziom bliski zeru, to spadamy jeszcze niżej...
Co sądzicie? Czekam na Wasze opinie i komentarze.

13 stycznia 2015

Karnawał po raz trzeci

Po dzisiejszej zabawie wyjątkowo odechciało mi się udziału w kolejnych karnawałowych imprezach. Dzieciaki czują się już taaaakie dorosłe (w trzeciej klasie), że ciężko ich zmobilizować do czegokolwiek. Najchętniej biegałyby po korytarzu, albo chowały się pod stołami. Tańczenie to wstyd, złapanie kogoś za rękę, czy choćby ramię - niedopuszczalne w ich mniemaniu - toż to miłość od razu...

Powiecie - no tak, my w podstawówce na dyskotekach też podpieraliśmy ściany zamiast tańczyć...

W tym roku nawet do przebierania się za bardzo nikt nie przyłożył. Chłopcy w większości "przebrali" się za sportowców - piłkarzy, zatem wystarczy koszulka Zagłębia, krótkie spodenki i już powinnam uznać, że dzieciaki są przebrane.

Starałam się początkowo zebrać ich w kółko, zachęcić do zabawy, ale głową muru nie przebiję. Nie chcą się bawić - trzeba ich zostawić, przecież nic na siłę. Płacimy za tą imprezę 100 zł od klasy. I tak się zastanawiam, czy jest sens? Skoro dzieci wcale bawić się nie chcą, a przebranie się to wielka łaska? Tak naprawdę największą atrakcją jest to, że nie ma lekcji. Ja siedzę w potwornym hałasie (muzyka + krzyki dzieci), panowie grają trzeci rok z rzędu ten sam repertuar...zrobiło się nudno. Może czas na zmiany?

Może za rok zamiast karnawału pojedziemy sobie na jakąś wycieczkę i będzie z tego więcej pożytku niż z podpierania ścian na korytarzu?

O nauczycielskiej nagonce słów kilka

Wielką burzę w mediach i w gronie nauczycielskim wywołał list opublikowany przez panią minister Kluzik-Rostkowską na temat opieki nad dziećmi w przerwie świątecznej. Wiele już zostało na ten temat powiedziane i napisane, więc nie będę się powtarzać. Ci, którzy znają temat, wiedzą, że minister K-R działa niezgodnie z prawem (które sama ustala). Ale ja nie o tym...

Poczucie niesprawiedliwości z jakim się spotkałam ze strony przełożonych w postaci dyrekcji (bo spośród 100 nauczycieli do pracy ma przyjść tylko 16tu...) oraz pani minister - już mi minęło. Doszłam do wniosku, że złość nie ma sensu, bo wykańcza mnie samą, a sytuacji i tak nie zmienię.

Dyżur wypadł mi 29 grudnia. Polecenie od dyrekcji było takie, by dzwonić do rodziców, jeśli dziecko było zapisane od godziny 7 rano, a nie pojawiło się w świetlicy. Więc budziliśmy rodziców...którzy nawet nie raczyli powiadomić o zmianie sytuacji, że dziecko chore lub ma zapewnioną opiekę i w szkole się nie pojawi. Szkoda, że nie stać ich było na odrobinę kultury, żeby zadzwonić i powiadomić sekretariat, że ich dziecko nie przyjdzie. U lekarza jak się wizytę odwołuje, to wypada dzwonić, czyż nie? Dyżury po prostu nie miały sensu, siedziała jedna pani, nikt się nie pojawił, ale odsiedzieć swoje trzeba było.

Podczas mojego dyżuru pojawił się jeden tatuś z synkiem, ale jak zobaczył, że nikogo nie ma, to stwierdził, że jednak dziecko zostanie w domu. AHA - czyli można zostawić go samego lub ze starszym bratem? Czyli jednak jest opieka?! Owszem, jest - tylko jak istnieje możliwość darmowej niańki (bo właśnie tak zaczęto traktować nauczycieli), to rzecz jasna rodzice chcą z tej okazji skorzystać. Po co iść z dzieckiem na spacer, po co tworzyć relacje, po co ma mi w domu hałasować i przeszkadzać, skoro pani w szkole może się nim zająć i wychować?

Zapomnieli już rodzice, że są rodzicami, którzy są odpowiedzialni za swoje dzieci, za ich wychowanie. Dla niektórych jak mniemam szkoła powinna być całodobowa. Dziecko przyda się tylko na weekendy, żeby pochwalić się przed znajomymi - oto mój syn, moja córka. A na co dzień - najlepiej się pozbyć, zapisać na zajęcia dodatkowe, niech do domu wraca tylko na noc.

Btw, wracając do tematu przerwy świątecznej - chciałabym zauważyć, że nie dostajemy w tym czasie normalnej pensji, a średnią, co oznacza w moim przypadku sporo niższą wypłatę. Szkoda, że media tego nie nagłaśniają, za to z lekkością wypowiadają się jak to nauczyciele pracują po 3 godziny i zarabiają po 5000...ech, a tu wychodzi niewiele ponad najniższą krajową...jak to mówią - na waciki.

Podobno we Wrocławiu jakoś mądrze potrafili problem rozwiązać. Za dyżury dyrekcja (nie wiem tylko z jakiej puli) dodatkowo nauczycielom zapłaciła. Heh, ja mogę liczyć co najwyżej na dyrektorskiego smsa: dziękuję za dyżur - doprawdy, czuję się ogromnie zmotywowana i doceniona, ha ha ha!

Naprawdę chciałabym pracować od 8 do 16tej, a później zostawić pracę w pracy i zająć się domem. I na urlop chętnie pojadę w czerwcu, wrześniu i styczniu. Wystarczy mi 26 dni. Nie proszę o więcej. W przerwie świątecznej i tak musiałam zająć się pracą, tworzyć oceny opisowe dla każdego ucznia, pisać sprawozdania. O niesprawdzonych zeszytach nie wspomnę - nie zdążyłam. Wybaczcie, mam też rodzinę i swoje życie prywatne. I całe szczęście, bo inaczej człowiek by zwariował w tym chorym szale nauczycielskiej nagonki.

Szkoda, że nie ma już szacunku dla naszego zawodu. Nie szanują dzieci, co nie dziwi, skoro nie szanują rodzice, a to z kolei nie dziwi, jak nasłuchają się złych rzeczy w mediach i najwyższy przełożony w postaci pani minister zwraca się przeciwko swoim...czy szacunek w dzisiejszych czasach to zbyt wiele?

12 stycznia 2015

Konkurs choinkowy

W grudniu uczestniczyliśmy w akcji pt. "Choinkowo" w naszej galerii. Zabawa, a właściwie konkurs polegał na ozdobieniu przez klasę (drużyna 10 osobowa) 100 bombek oraz ubranie choinki. Dozwolone były też własne ozdoby. 

Samo ozdabianie było hmm...bardzo brokatowe, więc błyszczeliśmy jak gwiazdy po powrocie do szkoły. Postanowiliśmy udekorować naszą choinkę w barwach naszej drużyny piłkarskiej. Przygotowaliśmy wcześniej gwiazdki z masy solnej, łańcuchy oraz kokardki. Ale główną pracą było malowanie bombek. Mimo dobrej zabawy pojawiło się sporo zarzutów wobec organizatorów. Zapewnili brokat, ale kleju to jak na lekarstwo. Dali wycinanki, ale nożyczek już zabrakło. Głosowanie...cóż, też pozostawia wiele do życzenia.

Zwyciężyły choinki, które rzeczywiście były ładne, ale...prawie w ogóle nie miały na sobie bombek, tylko same ozdoby wykonane wcześniej przez wychowawców (sądząc po wyglądzie) w domach. To trochę nie fair. Po mailach do organizatorów otrzymałyśmy z koleżanką odpowiedź, że regulamin nie mówił, jaki jest dozwolony udział procentowy ozdób własnych. Cóż...na przyszłość inaczej podejdę do tematu.

Nic oczywiście nie wygraliśmy, liczyła się sama atrakacja i zabawa. Nie zmienia to faktu, że na rozstrzygnięciu zapomniano o jednej klasie i nie przygotowano dla nich nawet dyplomu...Trochę wstyd.





11 stycznia 2015

Śniadanie Daje (nam) Moc :-)

Od października do grudnia braliśmy udział w ogólnopolskim programie pt. "Śniadanie daje moc", który jest oparty na 12 zasadach zdrowego odżywiania. Realizowaliśmy po kolei scenariusze zajęć, podczas których pracowaliśmy w grupach. Wykonywaliśmy sporo doświadczeń, które uświadamiały nas, jak ważne jest spożywanie warzyw, owoców, nabiału, kasz, mycie rąk przed posiłkiem i wiele innych zasad.

Dzieci bardzo chętnie pracowały w grupach, w których rozwiązywały zadania dostosowane do realizowanego tematu zajęć. Zaangażowanie było tym większe, że istniała możliwość zdobywania punktów.

Podsumowaniem programu było uroczyste śniadanie przygotowane przez całą klasę. Przyznam, że było kolorowo, pachnąco, zdrowo i przepysznie! Zobaczcie sami:










10 stycznia 2015

Z wizytą w operze

Listopad również nie był dla nas nudny. Wybraliśmy się na wycieczkę do wrocławskiej opery na spektakl pt. "Sid, wąż który chciał śpiewać". Chyba dla wszystkich uczestników była to pierwsza wizyta w operze. Zachwyciło nas już samo wnętrze zdobione w złocie i czerwieni. Chodząc po schodach wyłożonych czerwonymi dywanami poczuliśmy się jak prawdziwe gwiazdy! Wszyscy z uwagą śledzili losy głównego bohatera - węża cyrkowego, który marzył o karierze muzycznej. Spektakl łączył w sobie różne style i wprowadził dzieci w świat muzycznego teatru.

Będąc we Wrocławiu nie sposób pominąć tarasu widokowego z najwyższej wieży na Dolnym Śląsku (ponad 200 m) - Sky Tower - skąd rozciąga się panorama na Wrocław, a przy ładnej pogodzie widać nawet górskie szczyty Karkonoszy. Szkoda tylko, że lunety były akurat zepsute...budynki ogądaliśmy tylko z daleka i próbowaliśmy odnaleźć ich położenie na mapie. Dzieci nie mogły uwierzyć, że z takiej wysokości samochody i ludzie to tylko maleńkie punkty poruszające się gdzieś tam w dole...



9 stycznia 2015

Jesienny konkurs

Co roku jedna ze szkół w naszym mieście organizuje konkurs pt. Nici, niteczki. Tym razem temat był: Jesień w sadzie i ogrodzie. Konkurencja jest bardzo duża, bo zwykle na konkurs wpływają setki prac z całego miasta, zatem już wyróżnienie jest małym zwycięstwem.

Praca według organizatorów powinna zawierać jak najwięcej nitek, guzików, szmatek, zamków itp. Pomysłowość niektórych jest wprost zadziwiająca!
Choć zastanawiam się na ile zwycięskie prace są rzeczywiście pracami w 100% wykonanymi przez dziecko, a na ile jest to twórczość plastyczna wychowawców lub rodziców. Cóż...nie mnie to oceniać. Nie mniej jednak trochę jest to krzywdzące dla dzieci, które pracują samodzielnie i nie realizują pomysłów dorosłych, tylko własne, dziecięce, kierując się swoim zrozumieniem tematu i wyobraźnią.

Zobaczcie sami i spróbujcie ocenić czyją rękę w tych pracach widać? (tu akurat same prace, które nie zdobyły żadnego miejsca ani wyróżnienia)






8 stycznia 2015

Przygotowujemy ślubowanie...

Pierwsze trudne i poważne zadanie przede mną pojawiło się już pod koniec sierpnia, mianowicie zorganizowanie imprezy Pasowania na Ucznia pierwszoklasistów. U nas to zawsze jest dzień 14 października - impreza połączona z obchodami Dnia Edukacji Narodowej.

Dostałam wytyczne od dyrekcji, że ma być inaczej niż zwykle (czyli odrzucamy wszystkie wzorce, które były do tej pory), ma być na wysokim poziomie, wesoło, kolorowo i ogólnie rzecz biorąc - pięknie. Argumenty? Przede wszystkim reklama! Żeby przyciągnąć jak najwięcej uczniów w kolejnych latach i żeby rodzice byli zadowoleni. Poza tym była też lokalna telewizja, więc trzeba było przygotować coś naprawdę super.

Łatwo nie było. Ale dzięki pomocy doświadczonej emerytowanej koleżanki nauczycielki stworzyłam scenariusz, który pani dyrektor zatwierdziła, pozostała więc realizacja. Miało być w formie balu u Pani Jesieni.

Trochę co niektóre koleżanki się buntowały, że im się nie podoba, że one nie będą na scenie tańczyć, śpiewać itp. Rozumiem. Bo to wymagało od wychowawców klas pierwszych większego zaangażowania w przygotowanie występów. Ostatecznie, pomimo nieudanych prób, dzieciaki się zmobilizowały i chyba było tak, jak być powinno. Wiadomo, po występie zawsze pojawiają się pomysły co można zmienić, poprawić, ale ogólnie wrażenia pozytywne.
Kilka zdjęć:
Jak Wam się podoba Pani Jesień? Suknię szyłam ze starej firanki mojej mamy, kapelusze muchomora też dekorowałam w domu. Zamek zbudowany z klocków piankowych.

Taki właśnie u nas był Dzień Edukacji Narodowej. Trochę stresu mnie to kosztowało i nie ukrywam, że odetchnęłam z ulgą, jak było już po wszystkim. Całe szczęście - ten dzień pozostawił po sobie miłe wspomnienia :-)

7 stycznia 2015

Zaległości - czyli jak się skończyła druga klasa

Witajcie po długiej przerwie!
Nie było mnie tu od kwietnia, więc w skrócie opiszę (może w kilku postach) co się wydarzyło przez ostatnich kilka miesięcy. 

Maj i czerwiec był wyjątkowo pracowity, bo przed zakończeniem roku szkolnego było tak wiele spraw do załatwienia, że niekiedy zapominałam jak się nazywam. Sporo problemów wynikających z korzystania z e-dziennika i generalnie nie najlepsza kondycja psychiczna wynikająca z relacji z moim przełożonym.

Teoretycznie trochę udało mi się odsapnąć na czerwcowym wyjeździe do Barda na zieloną szkołę. Ale tylko teoretycznie...bo w praktyce jak już ogarnęłam dzieciaki, to otwierałam komputer i zaczynałam pracę w e-dzienniku. Zatem noce były bardzo krótkie, a dzieci fundowały pobudkę już o 5 rano. To były tylko trzy dni, ale praca 24h/dobę więc lekko nie było. Drugiego dnia za taki ranny zryw z łóżka zabrałam największych łobuziaków na boisko i zafundowałam poranną gimnastykę. 10 okrążeń wokół boiska. Niektórzy padli już po drugim. 
Wieczorem tak samo - biegali. I następnego poranka był taki spokój, że można było spać do 8mej ;-) Polecam - zdrowo zmęczyć dzieci - to zawsze działa!

Poza tym był czas na spacery po okolicznych Górach Bardzkich, odwiedziliśmy pracownię rzeźbiarską p. Janusza Giejsona, podziwialiśmy piękną ruchomą szopkę i świetnie się bawiliśmy na wieczornych dyskotekach.

Największą atrakcją była kopalnia w Złotym Stoku oraz Średniowieczny Park Techniki. Przewodnik szybko zyskał sympatię dzieci, były zachwycone. Był też czas na płukanie złota - dzieci zabrały ze sobą do domów fiolki z wypłukanym osobiście złotem.

Jeśli chodzi o sam ośrodek i warunki w jakich spaliśmy...cóż, luksusów jak w Dusznikach nie było. Ośrodek wymaga remontu i widać to niestety gołym okiem. Od lat zaniedbany, choć wciąż funkcjonuje. Jedzenie - niby kwestia gustu, ale mając porównanie z ofertą Dusznik-Zdroju, moim zdaniem beznadziejne.

Słowem - byłam, przeżyłam, ale więcej do Barda się nie wybieram, przynajmniej nie na zieloną szkołę...
Kilka zdjęć z pobytu:

 Widok ze wzgórza
 Ruchoma szopka
 Aniołek w pracowni rzeźbiarza
 Złoto w kopalni - Złoty Stok
 Taka instrukcja (w kopalni)
 Płukanie złota
Tyle o Zielonej Szkole...

W czerwcu mieliśmy jeszcze klasowe ognisko połączone z rodzinną zabawą w podchody. Pierwsze zadanie polegało na wykonaniu proporców drużyn. Podzieliliśmy się na 4 drużyny - dwie goniące i dwie uciekające - dzieci razem z rodzicami wspólnie szukali znaków, rozwiązywali zadania i starali się jak najszybciej dotrzeć do celu. Kiedy spotkaliśmy się już w miejscu zbiórki zostało jeszcze ostatnie zadanie do wykonania - złamanie szyfru, który mówił gdzie ukryty jest skarb. Dzieci szybko rozwiązały zadanie i udały się do piaskownicy, by odkopać magiczną skrzynkę. Jeden z tatusiów bardzo się postarał i zakopał skarb dość głęboko. Niektórzy już wątpili, czy na pewno coś w ziemi jest ukryte. Ostatecznie udało się - w skrzyni znajdował się złoty puchar dla całej klasy za udział w podchodach.
Później był czas na wspólne ognisko, pieczenie kiełbasek, a nawet sadzenie kasztanowców w ramach edukacji przyrodniczej.
To był naprawdę udany dzień!


Wakacje nastały bardzo szybko, czas pędzi jak szalony. Mam wrażenie, że ledwo zaczynałam prowadzić pierwszą klasę, a tu już trzecia w połowie!